IV
-Powiesz mi w
końcu, o co chodzi?
-Powiedziałam przecież, że dowiesz się w
swoim czasie.-No ale kiedy ten czas nastąpi, hm?
-Myślę, że już niedługo. Ale do tego czasu musisz uzbroić się w cierpliwość.
-Ta, gdyby to było takie łatwe…
-Ty, Robert… Wydaje mi się, czy ten chłopak przy tamtym stoliku gada sam do siebie?- usłyszałem nagle.
-Pewnie pijany. Trochę od niego czuć… Choć, Steacy, przesiadamy się.
† † † † † †
Minęło parę dni
od felernego incydentu z Gerardem. Dwa, trzy, pięć, może tydzień… Nie wiem,
straciłem, rachubę. Nie jadłem za dużo, nie piłem, nie myłem. Krążę tylko bez
celu po okolicznych parkach. Nie sypiam zbyt dobrze. Ogólnie- staczam się coraz
bardziej i tak naprawdę nie mam pojęcia, po co! Dla Nadziei? Dla mojego dobra?
Spanie pod mostami na pewno nie sprzyja mojemu zdrowiu. Nie wiem już, czy mówię
sam do siebie, czy też prowadzę zawziętą konwersację z wyimaginowaną kobietą,
przepraszam – NADZIEJĄ- mieszkającą w mojej głowie. Pojawiającą i znikającą w
najmniej oczekiwanych momentach, przekazującą bardzo dziwne i niezrozumiałe
informacje, nie udzielając zarazem odpowiedzi na moje pytania.
-Słyszałaś, Nadziejo? Myślę o Tobie.
Myślę, że jesteś bardzo dziwną istotą. I wiesz co jeszcze sobie myślę? Myślę,
że wcale Ciebie nie ma, bo jesteś wyimaginowana przez mój chory umysł!
Słyszałaś, Nadziejo? Wracam do domu, nie mam siły ani ochoty na Twoje gierki!
Jezu, przecież ja nie mam domu- wybuchnąłem głośnym szlochem- Halo? Nadziejo?
Jesteś jeszcze? Obraziłaś się? Przepraszam, nie chciałem Cię urazić. Słyszysz?-
objąłem zmarznięte kolana rękoma- Wariujesz, Frank…
† † † † † †
-Mamo, mamo!
-Słucham, kochanie?-Zobacz co narysowałam- czarnowłosa dziewczynka z uśmiechem wręczyła matce rysunek.
-Jakie piękne, córeczko- cmoknęła ją w czółko- A co to właściwie jest?
-Jak to, co? To nasza rodzinka- niemalże wykrzyknęła rozentuzjazmowana- To ty- zaczęła energicznie wskazywać palcem zdeformowane postacie na kartce- to tatuś, a to ja. Trzymam was za ręce.
-Jak uroczo- odrzekła mama- A tam w oddali pod drzewem, to kto stoi, kochanie?
-Nie wiem, mamusiu- uśmiech nie schodził jej z twarzy.
-Nie wiesz? Przecież go narysowałaś- chuda, wykoślawiona postać spowita w ciemnych barwach silnie kontrastowała z całością wielobarwnego, wesołego rysunku. Nie dawała jej spokoju.
-No nie wiem. Ten pan przyśnił mi się w nocy, więc go narysowałam.
-Przyśnił Ci się?- zdziwiła się- A co mówił?
-Nic. Po prostu stał pod drzewem i patrzył jak spacerujemy po parku. Mamo, mogę iść się pobawić w ogrodzie?
-Tak, oczywiście- pytanie córki wyrwało ją z zamyśleń- Leć się bawić, skarbie- dziewczynka zniknęła za drzwiami prowadzącymi bezpośrednio z kuchni do ogrodu, niemalże zderzając się z ojcem.
-Cześć, kochanie- przywitał się i nachylił, by dać żonie całusa w ramię, lecz ta odsunęła się szybko- Coś się stało?
-Zobacz co nasza córka dziś narysowała- podała mu rysunek.
-No widzę. To my? Jak ładnie- skomplementował talent swojej sześcioletniej córeczki.
-W rzeczy samej, ale spójrz na tamtą ciemną postać pod drzewem- wskazała- Powiedziała, że jej się przyśnił. Nic nie mówił, tylko stał pod drzewem i obserwował jak spacerujemy.
-No i?
-No, nie wydaje ci się to dziwne?
-Niezbyt. Posłuchaj, dzieci rysują różne rzeczy, które im się przyśnią i nie warto się tym aż tak przejmować. Poza tym, mała ma talent. Po tatusiu, oczywiście- dodał z dumą.
-Ty jak zwykle wszystko bagatelizujesz, Gerard!- zarzuciła- Czy to normalne, żeby sześciolatce śnił się jakiś podejrzany, ciemny, upiorny typ obserwujący jej rodzinę zza drzewa?
-Przesadzasz, skarbie. Czy to jej wina? Po prostu jej się przyśniło, narysowała i już. Nasza córka nie jest jakimś autystycznym dzieckiem jak z jakiegoś horroru, które non stop oglądasz- zaśmiał się- Powinnaś trochę odpocząć, jesteś nerwowa- pogłaskał ją po ramieniu.
-Tak, chyba masz rację. Nie ma się czym martwić…
† † † † † †
-Frank? Frank…-
jakby przez mgłę- Frank! Obudź się, słyszysz?!- dochodziło coraz bliżej i
głośniej- Frank!
-Co?!- zerwałem się jeszcze na pół
przytomny. Usłyszałem odgłosy rozmów zagłuszanych przez buldożer… Chwila,
BULDOŻER?!-Wstawaj, śpiochu!
-Co się dzieje?
-Nie pytaj, tylko uciekaj stąd czym prędzej!
Ruszyłem pędem
i wybiegłem przed dziurę w murze. Pamiętam, że znalazłem wczoraj tą opuszczoną
ruinę i usnąłem. Nigdzie nie widziałem tabliczki informującej o dzisiejszym
wyburzaniu. Nareszcie przespałem całą noc.
-Dokąd teraz, Nadziejo?- spytałem
zdyszany.-Tam ,gdzie nogi poniosą!- zaśmiała się.
-To nie jest śmieszne! Krążymy bez celu po Newark, nic nie jadłem, bolą mnie nogi i…
-Ale przynajmniej żyjesz, a mogłeś zginąć zasypany gruzem, więc nie narzekaj.
-No w sumie tak. Uratowałaś mnie, znowu…- chrząknąłem- Dziękuję
-Ależ proszę bardzo.
-No to gdzie teraz idziemy?
-Już ci mówię. Zmierzamy do…- urwała nagle. Mimo iż zwykła tak robić, to tym razem coś było nie tak.
-Nadziejo?- spytałem niepewnie.
-Słucham, Franku?- usłyszałem głos zupełnie nie pasujący do niej. Był on zachrypnięty, szyderczy i chorobliwie piskliwy. Ktoś ewidentnie chciał ją sparodiować, lecz na marne.
-Nie jesteś, Nadzieją- stwierdziłem- Kim więc jesteś?
-Brawo! Bystry chłopiec- chichot.
-Kim jesteś?- ponowiłem pytanie.
-Przecież mnie znasz. Jestem twoim koszmarem, nie pamiętasz?
-Znowu ty?! Czego ode mnie chcesz?!- krzyknąłem- Czy wy nie możecie mnie zostawić w spokoju?
-Ale przecież nic takiego nie robię. Po prostu poczułem się samotny i chciałem z kimś porozmawiać. Czy to coś złego?- spytał z wyrzutem.
-To idź porozmawiać ze swoimi kolegami, a mnie zostaw w spokoju- rzuciłem się do instynktownej ucieczki.
-No i przed kim ty chcesz uciec?- śmiał się. Czułem, że cały drżę z przerażenia, choć biegłem co sił, aby odpędzić się niechcianego towarzysza. Na marne…
† † † † † †
Noc powinna dać
poczucie wytchnienia, odpoczynku, spokoju. Ludzie zmęczeni ciężkim, pracowitym
dniem. Pełnym problemów, cierpienia i okrucieństwa. Tak, każdy ma problemy.
Jedni radzą sobie z nimi lepiej, drudzy trochę gorzej. Myślę, że ja należę do
grona tych osób, które ze swoimi problemami nie radzą sobie w ogóle.
Przynajmniej staram się je skutecznie maskować- niektórzy, niestety, nie
potrafią.
Z drugiej
strony, życie bez problemów byłoby nudne. Bez takich drobnych, jak zapomnienie
kluczy z domu czy brak papieru w toalecie. Z kolei życie samymi zmartwieniami i
przejmowanie się wszystkim prowadzi do obłędu. Nie mówię, że ja nie jestem jego
bliski. Po prostu staram się o tym nie myśleć.
-I tak nie uda ci się od nas uciec,
Frank!- słyszałem za sobą. Cóż… Trudno jest nie myśleć o problemach, kiedy
biegniesz dobre parę godzin przez rozświetlone od neonowych lamp ulice,
starając się przy tym zgubić goniących cię trzech napakowanych mężczyzn w
ciemnych garniturach, a przy tym nie spowodować wypadku. Że też ludziom chce
się teraz chodzić po sklepach! Czy nie powinni już leżeć w swoich łóżkach i
smacznie spać? „O tej porze zamykają już sklepy, więc będzie mało ludzi”-
pomyślało pół miasta. Która jest w ogóle godzina?-Pomocy!- krzyczałem, ale ludzie zdawali nie przejmować się moim wołaniem i zajmować własnymi sprawami. Spotykałem się tylko ze zdziwionymi spojrzeniami mijanych przechodniów. Coraz gęstszy tłum, coraz mniej powietrza- Ratunku!- przeciskałem się przez zdenerwowane osoby, wytrącałem im zakupy z rąk, potykałem o własne sine od zimna i zbolałe ze zmęczenia bose stopy.
-Hej! Uważaj, jak biegniesz! Wariat…- usłyszałem, kiedy nieoczekiwanie wpadłem na wystawę wazonów, tłukąc kilka z nich.
-Pomocy, ratunku!- miało być przepraszam, jednak w tej chwili nie byłem w stanie wydusić z siebie nic innego. Muszę ich jakoś zgubić!- Błagam, Nadziejo!- krztusiłem się łapczywie łapanym przez siebie powietrzem. Nie jestem biegaczem, nie jestem wytrzymały.
Po kilku
minutach, które zdawały się być godzinami, wbiegłem z neonowych targowych ulic
miasta i trafiłem do małego lasku. Obejrzałem się nerwowo za siebie, nikogo
jednak nie dostrzegłem. Znalazłem duży głaz, na którym postanowiłem odpocząć.
Stanąłem i nachyliłem się głęboko, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i
unormować tętno. Nic nie jadłem ani nie piłem od wielu godzin. Byłem strasznie
wyczerpany po morderczej gonitwie. Oddychałem szybko i płytko. Rozejrzałem się
w około. Od razu można było dostrzec różnicę pomiędzy lasem a miastem. Tam noc
jasna, głośna, tłoczna, rozświetlona neonami. Tu- cicha, spokojna, ciemna,
spowita jedynie blaskiem księżyca i gwiazd. Dzika i piękna. Noc prawdziwa.
-Nadziejo…- zakręciło mi się w głowie.
Upadłem i zemdlałem.
† † † † † †
Obudził mnie
śpiew ptaków. W lesie każdy odgłos natury jest miodem dla uszu. Rozciągnąłem
się na głazie, odetchnąłem głęboko i otworzyłem oczy. Spojrzałem na krople rosy
na moich palcach. Skąpane we wschodzącym słońcu mieniły się kolorami tęczy,
niczym rozszczepione światło przepuszczone przez pryzmat. Wstałem,
rozprostowałem kości i ruszyłem przed siebie. Dopiero kiedy przedzierałem się
przez leśne gęstwiny doszło do mnie, że się zgubiłem. Nie wiedziałem, gdzie
jestem, dokąd zmierzam. Głodny, zmęczony, zziębnięty, zrozpaczony. Samotny…
Histeria
dopadła mnie dopiero kilka minut później. Zataczałem się na boki niczym pijany,
jęczałem coś niezrozumiałego, błędnym spojrzeniem szukałem wokół siebie czegoś
co mogłoby mi w jakimś stopniu pomóc. Każdy, nawet najcichszy szmer powodował
moje zdenerwowanie.
-Halo? Jest tu ktoś? Ktokolwiek? Pomocy!-
wybąkałem- Jestem taki głodny-upadłem na kolana z bezradności. Bez jedzenia ani
ciepłego ubrania długo nie pożyję. Nie chciałem zdechnąć w środku lasu. Nagle
ze spowitej mrokiem gęstwiny wyłoniło się małe, rude zawiniątko z długą
sterczącą kitą, uszami i czarnymi jak węgiel oczkami. Wiewiórka zachowywała się
jakby było bardzo zmęczona, przycupnęła na kępce trawy koło mnie.
Wtem poczułem w sobie niewyobrażalną energię. Instynktowny, pierwotny zmysł.
-Taki głodny…-
wziąłem do ręki ostry kamień.
† † † † † †
-Chris, co to?
-Gdzie?-Tam, pod drzewem, widzisz?
-Faktycznie. Co to tam leży skulone?
-Podejdźmy bliżej. Wydaje mi się, że to…
-O Boże, człowiek! Czy to krew?
-Masz zasięg? Dzwoń na pogotowie, szybko!
-Chryste Panie! Halo, pogotowie? Przyślijcie karetkę do… Jason, gdzie my, cholera, jesteśmy?!
-Nie wiem, las na obrzeżach Newark. Niedaleko motelu „Paradise”. Niech się pospieszą!
-Okay, dziękuję. Proszę się pospieszyć, ja będę czekał na drodze. Do widzenia. Jason, ja lecę.
-Dobra, spróbuję do niego mówić. Halo? Proszę pana, słyszy mnie pan?- poklepał mnie po policzkach- Halo? Czy pan mnie słyszy? Ile widzi pan palców?- znów klepanie.
Otworzyłem
powoli oczy. Oślepił mnie niewiarygodny blask. Był taki… Czysty, dobry,
szlachetny. Pomrugałem parę razy. Musiałem znaleźć źródło tego światła.
Próbowałem rozglądać się na boki. Niestety, wszystko raziło mnie w oczy i
widziałem same białe plamki. Dźwięk odbijał mi się głucho o uszy, sprawiając,
że zupełnie nie kontaktowałem z rzeczywistością. Nagle, blask zaniknął i
moim oczom ukazały się dwie postaci- chłopiec i kobieta. Mimo białych plamek
zasłaniających pół twarzy, zarejestrowałem wreszcie źródło cudownego lśnienia.
Czysta, jasna poświata biła od kobiety niczym płomień ogniska.
-Frank, obudź się- słyszałem jak przez
mgłę. Głos kobiety był zmysłowy, czarujący, sprawiający nieziemskie uczucie -
Frank…-Słyszy mnie pan?- cały czar prysnął w chwili, kiedy chłopak powtórzył pytanie. Wtem przybiegł do niego drugi, a potem usłyszałem dźwięk ambulansu. Silne światło zamroczyło mnie na chwilę. Zdążyłem jeszcze tylko dostrzec biegnących w moim kierunku ratowników z osprzętem medycznym. Zemdlałem ponownie.
† † † † † †
Po dniu
ciężkiej pracy nadszedł czas na chwilę odpoczynku. Wszedłem do domu i zapaliłem
światło. Było dopiero około godziny 17:00, lecz październikowe dni zwykły być
już coraz krótsze, zimniejsze i ciemniejsze. Nie miałem nawet siły przygotować
sobie czegoś do zjedzenia. Lodówka wyposażona w sam raz dla jednego faceta.
Myślę, że nawet nie czułem głodu. Byłem po prostu wycieńczony i jedyne o czym w
tamtej chwili myślałem, było ciepłe, wygodne łóżko. Wchodziłem już po schodach,
gdy zadzwonił telefon. Ze znużoną miną zszedłem i podniosłem słuchawkę.
-Słucham?- spytałem poirytowanym głosem.
Naprawdę chciało mi się spać- Tak, to ja. Że co proszę?! Gdzie, kiedy?
Oczywiście, już jadę- odłożyłem czym prędzej słuchawkę. Nagle, uczucie
zmęczenia wyparowało. Rzuciłem się do drzwi i wybiegłem. Wpadłem do samochodu,
następnie nerwowo odpaliłem silnik. Kierunek- szpital.
*********************************************************
Mam Wam dużo do powiedzenia, moi czytelnicy. Wiem, że kwiecień dawno minął i jestem mega w tyle z materiałem. Na razie zostawiam Was z tym tworem. Niedługo na blogu pojawi się notka, w której chciałabym przekazać Wam pewne informacje. Dziękuję i przepraszam.
To opowiadanie jest niezwykle intrygujące. Czyżby nasz mały, kochany i słodki Frankie wariował? A głosy w jego głowie - genialny motyw. Nadzieja strasznie mnie bawi, a przynajmniej sposób w jaki jest przedstawiona - nie jest to, broń Boże, żadne negatywne odczucie, jakbym miała ją sobie wyobrazić, to byłaby młodą panienką w zwiewnej sukience, lekkoduchem, bardzo kapryśną, ale jednocześnie, gdy zajdzie taka potrzeba, potrafiącą zachować się poważnie - świadomą niebezpieczeństwa.
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie tylko kim jest jego Koszmar - bo przecież nasz strach zawsze ma jakąś twarz, przybiera jakąś formę, rzadko kiedy jest bezkształtną masą.
Tak więc czekam z niecierpliwością na następną część ;) Trafiłam na twojego bloga niedawno i przez przypadek na dodatek, ale wygląda na to, że zostanę na dłużej. Pozdrawiam! :)