sobota, 3 sierpnia 2013

Oneshot


Naprawdę lubię tego shota :3 Może on wydawać się Wam trochę zawiły i niejasny, ale przy głębszym poznaniu, jego przekaz staje się czytelniejszy. A! I jeszcze jedno: radzę uważać na daty ^_^
----------------------------------------------------------------------------------


Would it be the same  if  I never met you?






    Czasami człowiek tak bardzo czegoś żałuje, że zrobiłby dosłownie wszystko, aby móc coś zmienić. Pragnąc cofnąć czas, coraz bardziej zadręczamy się naszymi ludzkimi niedoskonałościami. Każdy jest wadliwy, nie ma ideałów. Wszystkie istoty żywe mają pewne złe nawyki, wady. Niektórzy więcej, inni mniej, ale każdy. Wszyscy coś ukrywamy – zaczynając od tych malutkich kłamstewek w okresie dzieciństwa, kończąc na tych najczarniejszych scenariuszach. Czy zastanawialiście się kiedyś, przechodząc obok nieznajomego na ulicy, jaką miał przeszłość? Co skrywa po maską skupienia i pełnego opanowania? Być może jest to seryjny morderca, gwałciciel, zbiegły kryminalista. Ludzie potrafią bardzo dobrze się kamuflować. Niekiedy są            w stanie tak bardzo nas oszukać, że powierzamy im nasze największe sekrety – stają się dla nas godni zaufania. To jednak wszystko gra pozorów. Trzeba tylko umieć odczytać każdą emocję wyłaniającą się spod codziennej maski. Jeżeli ta umiejętność nie jest odpowiednio doszlifowana, można zastąpić ją inną, przydatniejszą - wtopieniem się w tłum, przystosowaniem się do otoczenia, to zdolność ukrycia swoich przeżyć wewnętrznych w sobie, nie okazywanie jej wrogom. Dlaczego wrogom? Cóż… Nigdy nie wiemy kogo los zechce zesłać nam podczas naszego marnego żywota. Wiem co mówię, bo 4 lata spędzone na froncie oraz wielomiesięczna tułaczka po świecie nauczyła mnie więcej, niż niejeden mógłby się spodziewać.

„Kim jestem?” – spytacie. Hm… Na pozór tak łatwe pytania i odpowiedź jest jasna, lecz trzeba umieć czytać pomiędzy wierszami.

Nazywam się Franklin Anthony Iero i moje życie uległo diametralnej zmianie…








                                            ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦   


  
    25 września 2008 rok. Jesień w tym roku zaczęła się dość szybko. Liście prędzej spadły z drzew, ozdabiając szare okoliczne chodniki w barwy  złote, żółte, rude, czerwone i brązowe. Powietrze było duszne, a niebo zachmurzone. Zbierało się na burzę. Nici z porannego biegania. Witaj plucho, zimny wietrze, błocie i mokry chodniku!

   Sam nie wiem czy powinienem był tutaj wracać. Tyle lat nieobecności, a dom stał pusty tak samo jak i teraz stoi. Wyjechałem, zostawiając tylko stare meble   i ubrania. Teraz wróciłem i nikt mnie nie powita. Cudowne uczucie – mieć kogoś, kto zadbałby o dom podczas twojego pobytu poza państwem, kto martwiłby się o ciebie, płakał przy wyjeździe i radował przy powrocie. Wpadlibyśmy sobie wtedy w ramiona i trwali tak bez końca. Szkoda, że powitały mnie tylko kłęby kurzu i brudu, odkładającego się na meblach przez te wszystkie lata. Sądziłem, że chociaż coś się zmieni. Nie wiem dokładnie co. Na przykład moje rodzinne miasto, ulica, sąsiedzi, cokolwiek! Jakże się myliłem, myśląc w ten sposób. Po powrocie do Belleville zastałem te samą nudną ulicę    z zepsutą lampą koło miejsca parkingowego, – nikt podczas tych 4 lat jej nie zreperował – te same marne domki jednorodzinne z zadbanymi ogródkami, tylko mój wyglądał jak istny busz. Jedyne co mógłbym uznać za jakiegoś rodzaju zmianę jest to, że stara pani Smith zna przeciwka uśpiła swojego psa. W sumie, to dobrze. Mały, nieznośny ratlerek potrafił popsuć humor każdemu. Szczekał niemiłosiernie, rzucał na wszystko co ruszało się szybciej od jego kulawej pani, załatwiał na cudzych trawnikach i jakby tego było mało, moja sąsiadka kategorycznie zaprzeczała wszystkim oskarżeniom o uporczywym pupilu. Uważała, że w większości przypadków jest to nasza wina, a poza tym – jej kochany Digby przecież nie byłby zdolny do takich czynów. To anioł, nie pies. Dobrze, że kochanego Digb’ iego już z nami nie ma. To okrutne, ale prawdziwe.
Wracając do tematu… Żadnych innych zmian, kompletnie nic.

   W sumie nic mnie tu nie trzyma. Relacje z sąsiadami ograniczają się do mówienia dzień dobry i ewentualnie rozmowy o pogodzie. Nie mam żadnej bliskiej mi osoby, przyjaciela, partnerki. Rodziców straciłem w wypadku samochodowym, kiedy miałem 5 lat. Zaopiekowała się mną ciotka, która była dla mnie jedyną kochającą personą. Umarła, gdy osiągnąłem pełnoletniość. Nie znam reszty rodziny i nie jest mi to potrzebne. Belleville i okolice nie są zbyt ciekawe, mało mieszkańców i atrakcji. Jedną z ciekawszych jest chyba tylko mały pałacyk w parku. Stoi opuszczony, ale dla miejscowych władz jest on większym źródłem zarobku. Aby się nie nudzić, turyści zwiedzają owy pałacyk     i wyjeżdżają. Niby cisza i spokój, ale można zwariować. Więc co mnie tutaj jeszcze trzyma? Przecież nie mam żadnych zobowiązań. Powinienem spakować się i wyjechać gdzieś daleko. Kto wie, może nawet poza New Jersey? Czas pokaże. Hm, no właśnie! Czas…




                                              ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦



   4 lata na wojnie ostro dały mi w kość. Tułaczka po Azji i poszukiwanie możliwości powrotu do Ameryki to nic w porównaniu z tym przez co musiałem wtedy przejść. Wojna afgańsko-pakistańska rozpoczęła się w marcu w roku 2004. Miałem wtedy 23 lata, byłem pełny werwy i zdeterminowania. Zwerbowali mnie gdzieś koło kwietnia. Nie zastanawiałem się długo nad swoją rolą w tej bitwie. Zginąć za dobro i pokój na świecie – bezcenne. Tak, wtedy jeszcze myślałem, że będę żołnierzem walczącym z wrogami na froncie. Otóż kolejny błąd. W porównaniu do moich zadań, bycie żołnierzem było strasznie  łatwe i bezpieczne. Kim więc byłem? Zostałem specjalnie wyszkolonym adeptem do zadań specjalnych. Gdyby ktoś sporządzał spis moich obowiązków w stanie wojennym, bez wątpienia znalazłyby się tam m.in.: dostarczanie            i transportowanie broni, ładunków, jedzenia, artykułów medycznych, pieniędzy, wszelkiego rodzaju pism urzędowych z jednej bazy do drugiej – tej w obozie wroga. Byłem też „wtyką” – przekazywałem ważne informacje ludziom z rządu  i armii. Musiałem przemieszczać się cicho, niezauważalnie, a w razie potrzeby byłem zdany na własne umiejętności aktorskie. Gdybym, nie daj Bóg, został schwytany i rozpracowany, nie mogłem puścić pary z ust. Także moje życie było jednym wielkim kłębkiem nerwów i skupiskiem niebezpieczeństwa. Odgrywałem ważną rolę w całej wojnie. Po zakończeniu głównej wojny - nie mówię o zamieszkach w stolicy czy okolicznych miastach – mogłem w końcu odetchnąć i opuścić zagrożony teren. Niestety, moja tożsamość nadal musiała być tajna, więc wszystkie dokumenty zostały sfałszowane, na czas dalszych bitew nie mogłem opuścić Azji. Zawsze mogłem zostać powtórnie zwerbowany. Myślałem, że chociaż dostanę jakiś medal, albo coś w tym stylu, ale nic. Ach ten nasz rząd. „Wszystko co dzieje się na terenach wojennych, zostaje w tymże miejscu” – poinformował mnie gen. Joseph Bentley.
Błądziłem więc gdzieś po azjatyckich krajach w poszukiwaniu dostępu do upragnionej ojczyzny. Znaleźli się ludzie, którzy pomogli mi wrócić do New Jersey. Dlatego jestem znów tutaj, w Belleville. Nie muszę walczyć, narażać się na śmierć lub trwałe uszkodzenia ciała. Cisza i spokój. Czegóż chcieć więcej? Ech, to nie dla mnie. Chciałbym się stąd wyrwać, poznać kogoś, poczuć smak prawdziwego życia.  Aktualnie siedzę zamknięty pośród czterech ścian mojego ciasnego domu i rozmyślam nad sensem mojego marnego życia. Czy po tak ciężkich zmaganiach naprawdę nie dane mi jest zaznać szczęścia czy miłości?



                                              
                                            ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦



   30 września 2008 rok. Wyjątkowo ciepły i słoneczny dzień w porównaniu do pozostałych. Postanowiłem nie siedzieć bezczynnie w domu przed telewizorem i skorzystać z ładnej pogody. Wyszedłem na spacer po parku. Rozkoszowałem się nieco wilgotnym, świeżym powietrzem. Minąłem stary pałacyk z białego marmury. Trzymał się jeszcze dosyć dobrze, chociaż na miejscu tego – hm - masywnego pana w przyciasnej czerwonej koszulce i śmiesznym kapeluszu, który właśnie robił zdjęcie tejże budowli, nie wchodził bym do środka. Nigdy nie wiesz dokładnie w jakim stanie są zabytki. Wejdziesz, a może się przecież zarwać. No ale za zwiedzenie zamku od środka są większe pieniądze. Pff!
Szedłem tak, zastanawiając się nad stanem ekonomicznym naszego miasteczka, w zamyśleniu. Nie zauważyłem zbliżającego się w moją stronę turysty, który oddalał się, zapewne aby objąć obiektywem zamek w pełnej okazałości. Tak jakoś wyszło, że się zderzyliśmy i on upadł na chodnik.
-Jak chodzisz, baranie!- warknął poszkodowany mężczyzna.
-Przepraszam najmocniej, zamyśliłem się i nie zauważyłem pana- zacząłem- Pomogę panu wstać- zaproponowałem i podałem rękę nieznajomemu.
-Dziękuję- ten wstał, otrzepał się z piasku i odgarnął grzywkę z czoła. Wyglądał na około 30 lat. Czarna bujna czupryna i dziewczęce rysy dodawały mu uroku. Nie był zbyt wysoki, ale na pewno wyższy ode mnie. Ubrany był w ciemne rurki, wytarte trampki i skórzaną kurtkę. Z pewnością nie był tutejszy, turysta. Moja uwaga skupiła się na jego przepięknych zielonych oczach, które teraz wyrażały niepokój i może… Złość? Ocknąłem się i zauważyłem, że mężczyzna roztrzęsionymi rękoma ogląda zniszczony aparat.
-Coś się stało?- spytałem zaintrygowany nowopoznaną postacią.
-Mój aparat…  Musiałem na niego upaść. Obiektyw cały zbity. Niech to szlag,     a przecież niedawno kupiłem!-  mruknął zirytowany.
-Hm, bardzo mi przykro, to moja wina. Gdybym uważał, nie zderzył bym się        z panem. Mogę coś dla pana zrobić?- ukuło mnie głębokie poczucie winy.
-W sumie, to jest jedna mała rzecz.
-Słucham.
-Niedawno się tutaj przeprowadziłem i jeszcze nie znam okolicy…
-Aha, z chęcią pana oprowadzę- uśmiechnąłem się.
-Naprawdę? Dziękuję! No i proszę skończyć z tym” panem”- zachichotał- Gerard Way jestem- podał mi rękę.
-Frank. Frank Iero, miło poznać- uścisnąłem jego dłoń na powitanie. Coś czuję, że szybko złapiemy ze sobą dobry kontakt…


                                     
                                              ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦


   Gerard okazał się być świetnym przyjacielem. Jedyna osoba, z którą czuję się komfortowo. Lubimy podobną muzykę, filmy, razem się śmiejemy                         i wygłupiamy. Również jest singlem, mieszkał w Newark i przeprowadził się tutaj po śmierci swojej mamy, którą się opiekował. Taki nowy start. Facet się przede mną otworzył, więc i ja opowiedziałem mu o tym, że byłem na wojnie. Nasze wzajemne relacje pogłębiały się z każdym kolejnym dniem. Razem wychodziliśmy biegać, na spacer, oglądaliśmy mecze w telewizji, wyjeżdżaliśmy na ryby. O tak, obydwoje kochaliśmy łowić. Siedzieliśmy wtedy na pomoście, rozmawialiśmy o różnych rzeczach i popijaliśmy piwo. Było świetnie. Jeszcze       z nikim tak dobrze mi się nie przebywało. Gerard stał się moim kompanem, a ja jego. Nic nie było w stanie zburzyć naszej przyjaźni. No, może poza tą jedną, decydującą chwilą…   


   31 października 2004 rok, Halloween.  Ależ ten czas szybko leci, mam już 27 lat. Tak, ostatni dzień października oraz Święto Duchów to moje urodziny. Nie zamierzałem ich jakoś wyprawiać czy coś. Poza tym, kogo miałbym zaprosić? Przecież nie mam bliższej rodziny ani wielu przyjaciół. Wystarczy mi, że małe dzieci radośnie biegają od domu do domu w przebraniach potworów, prosząc o cukierki. Od razu poprawia mi to nastrój. Kupiłem więc sobie dwie duże paczki słodyczy i udekorowałem dom w specjalnie wycięte dynie, pajęczyny i inne takie dekoracje, aby zachęcać dzieci do przybycia. Wybiła godzina 17:00. Właśnie wychodziłem z łazienki, kiedy dobiegło mnie pukanie do drzwi. „Przebierańcy? Tak wcześnie?”– pomyślałem i poszedłem sprawdzić, kto się tak do mnie dobija. Otworzyłem drzwi, lecz nie zastałem tam dzieci. Ku mojemu zaskoczeniu, w drzwiach stał Gerard z wielką paką i na mój widok krzyknął:
-Wesołego Halloween, Frankie!- nigdy wcześniej nie zdrobnił mojego imienia    w ten sposób. To było… Nawet słodkie.
-Cześć, Gerard! Cóż za miła niespodzianka! Wejdź, proszę- zaprosiłem go do środka. Chłopak zdjął buty i kurkę. Weszliśmy do salonu, gdzie wręczył mi tą dużą paczkę, z którą przyszedł i powiedział:
-Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
-O Matko! Pamiętałeś!- odebrałem ciężki pakunek z rąk bruneta i położyłem go na kanapie. Od razu rzuciłem się do otwierania prezentu. W paczce znajdowała się nowiusieńka gitara elektryczna marki Epiphone. Była biała z czarnymi             i złotymi zakończeniami. Les- Paul, bo tak nazywał się ten model, to klasyka pięknego brzmienia i wyglądu połączona z innowacją i nowatorskimi efektami- Gerard, ja… Ja naprawdę nie wiem co powiedzieć- zatkało mnie. Kochałem grać na gitarze i on dobrze o tym wiedział, ale nigdy wcześniej nie wspominałem, że popsuła mi się wcześniejsza gitara. Trafił w dziesiątkę!- Jest świetna, Gee, dziękuję!- tym razem, to ja uroczo zdrobniłem jego imię i rzuciłem mu się na szyję w podzięce. Szybko jednak odsunąłem się od niego lekko zawstydzony całą tą sytuacją.
-Podoba ci się?- spytał, również nieco zażenowany.
-Jeszcze jak! Chodźmy ją przetestować!- zabrałem instrument w rękę                    i pobiegłem do swojego pokoju, gdzie trzymałem czterdziestowatowy wzmacniacz. Podłączyłem do niego gitarę i zacząłem grać. Zupełnie się w tym zatraciłem. Idealne brzmienie, delikatne struny, no po prostu cudo! Gerard patrzył na mnie z zadowoleniem. Niewątpliwie prezent mu się udał. Jednak       w jego spojrzeniu wykryłem coś jeszcze, oprócz zadowolenia i zaciekawienia moją grą. Nie byłem w stanie określić, co to była dokładnie za emocja, ale na pewno pozytywna. Odłożyłem gitarę i jeszcze raz szczerze podziękowałem przyjacielowi za prezent.
-Napijesz się czegoś?
-Poproszę o herbatę- posłał mi ten jego czarujący uśmiech. Nigdy wcześniej tak na niego nie patrzyłem. Teraz dostrzegałem zgrabną sylwetkę, przepiękne kruczoczarne włosy, które dyskretnie zakładał za ucho kiedy czuł się niezręcznie. Jego uśmiech był pełen blasku, głos miał lekki, przyjemny dla ucha. Gdy śpiewał, każda kolejna nutka przepełniona była emocjami. Jego delikatne, niemalże porcelanowe ręce z gracją gestykulowały razem z ich posiadaczem. Czarne włosy i blada karnacja idealnie kontrastowały z głęboką zielenią jego oczu. Były takie tajemnicze, przesłonione falą długich, gęstych, ciemnych rzęs. Zazwyczaj pachniał jak mieszanka dymu papierosowego z bliżej nieokreślonymi, ostrymi, męskimi perfumami. Pomijając już nietypowy wygląd mężczyzny, warto by wspomnieć o jego wspaniałym charakterze. Był po prostu… Idealny. Nigdy wcześniej tak nie patrzyłem na faceta. Zawsze podobały mi się kobiety. Miałem kilka dziewczyn. Krótkie związki, ale utrzymywały mnie w przekonaniu, iż jestem hetero. Co więc się dzieje, kiedy do mojego domu przychodzi taki Gerard Way? Moje zmysły wariują, pragnąc jego bliskości. Rany, chyba się zakochałem. I to we własnym przyjacielu…

  
    Moje urodziny spędziliśmy wyborowo. Oglądaliśmy telewizję, graliśmy           w karty, śmialiśmy się, tworzyliśmy muzykę, rozmawialiśmy o głupotach, raz po raz przerywając nasze zajęcia, aby dać garstkę cukierków poprzebieranym dzieciom. Jak ja kocham Halloween!
-Gee, mam pomysł!- krzyknąłem i wybiegłem z salonu do łazienki, po czym wróciłem do chłopaka z wiklinowym koszykiem.
-Co to jest?- spytał zaciekawiony.
-Jak to co? Farbki do malowania twarzy. Skoro dziś Święto Duchów, to przemalujmy się tak jak małe dzieci!
-Ha ha ha, dobra- zgodził się.
-Ok, to przemaluję cię za zombie- wziąłem do ręki pędzelki i zacząłem malować twarz Gerarda. Byłem wtedy przy nim tak blisko. Tylko kawałek… „Nie, Frank, nie możesz!”- zganiłem się w myślach. Przecież nie mogę popsuć naszej przyjaźni jednym głupim pocałunkiem. Dokończyłem szybko malowanie               i zamieniliśmy się rolami. Cały czas powstrzymywałem się od rzucenia się na Way’ a, który charakteryzował mnie na wampira. Wyglądaliśmy naprawdę przekomicznie. Dorośli faceci z dziecięcymi farbkami na twarzy. Postanowiliśmy oblać moje urodziny. Wypiliśmy może około 7 drinków, dalej nie liczyłem. Były mocne, nie pamiętam już zbyt wiele. Usiadłem koło bruneta na kanapie                i przysunąłem się do niego. Spojrzałem z pijackim uśmieszkiem w jego zielone oczy i powiedziałem:
-Gee, wiesz co?
-Hm?
-Jesteś bardzo przystojny, ale to baaardzo- przedłużyłem ostatni wyraz.
-Tak myślisz?- spytał, wykorzystując sytuację. Wiedziałem, że ma mocną głowę, nie był aż tak pijany jak ja- Ty też jesteś przystojny, Frankie.
-Ach ach, dziękuję- udałem zawstydzonego. Gerard zmniejszył odległość między nami i ujął mój podbródek w ręce. Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy, po czym złączyliśmy nasze usta w namiętnym pocałunku. Nie chciałem przerywać, było mi tak dobrze. Usadowiłem się na jego kolanach i ponownie wpiłem w jego usta. Chłopak wstał razem ze mną, nie przerywając bliskości. Oplotłem go nogami w pasie i ruszyliśmy po schodach do mojej sypialni. To był impuls. Człowiek po pijaku robi i mówi różne rzeczy, najczęściej te, które siedzą w nas głęboko i boimy się ich pokazać. Pamiętam tylko tyle, że rzuciliśmy się razem na łóżko i zaczęliśmy ściągać z siebie ubrania. Dalej urwał mi się film. Nazajutrz obudziłem się sam. Obok łóżka znalazłem kartkę z napisem:



„Noc była cudowna, Frankie! Jednak nie powinienem był wykorzystywać tego, że jesteś pijany. Wybacz. Zrozumiem, jeżeli nie będziesz chciał mnie już znać.

                                                                                            Całusy, Gerard”







                                           ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦  


     Postanowiliśmy wszystko sobie wyjaśnić. Wyszło na to, że on faktycznie coś do mnie czuje. To była cudowna wiadomość, bo ja też. No i… Jesteśmy razem. To dziwne, ale kocham tego faceta. Czy to by znaczyło, że jestem biseksualny?
Wiem jedno: nie wyobrażam sobie życia bez Gerarda.



       

                                            ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦


     5 listopada 2004 rok. Gerard długo nie wracał z pracy, dlatego postanowiłem po niego pojechać. Kiedy dotarłem do tutejszego biura podróży, zastałem mojego chłopaka radośnie śmiejącego się i gestykulującego coś żwawo grupce osób. Wśród nich była wysoka, blada brunetka. Wszedłem do środka                     i przywitałem się z każdym.
-O, Frankie!  Co ty tutaj robisz, skarbie?- spytał Gerard.
-Jak to co? Przyjechałem po ciebie. Już 16:00- oznajmiłem szorstko.
-Naprawdę? Jak ten czas szybko leci. Przedstawiam wam Franka. To mój chłopak- rozpromienił się. Bez problemu przyszło mu oznajmić znajomym, że ma chłopaka.
-Hej! Lindsey jestem, ale możesz mi mówić po prostu Lyn- uśmiechnęła się owa kobieta, którą opisywałem wcześniej. Miała nietypowe rysy twarzy. Czerwona szminka i gruba, czarna kreska dookoła oczu odznaczały się na bladej skórze. Szczupła, wysoka, chociaż nie jestem pewien, bo miała na sobie czarne szpilki. Czarne, długie włosy opięła w niedbały kok. Biała koszula, granatowe, zamszowe spodnie i żakiet w tym samym kolorze opinały i eksponowały jej zgrabną sylwetkę. Była ładna, może niekoniecznie w moim typie, ale                    z pewnością podoba się facetom. Wcześniej nie widywałem jej w Belleville.   
-Lindsey to moja przyjaciółka z Newark. Przyjechała do mnie w odwiedziny. Nie wiem czy pamiętasz. Zanim się zderzyliśmy, robiłem dla niej zdjęcie, a potem już dalej wiesz.
-Być może…
-Potem zniknąłeś mi z oczu. Wiesz jak się o ciebie martwiłam, baranie?!- nakrzyczała na niego.
-Wiem wiem, przepraszam. Wysłałem ci przecież sms’ a- Gee podniósł ręce do góry w geście niewinności. Wyglądało to co najmniej komicznie.
-Dobra, to jest James, to Steve, a to Jennifer- przedstawił mi kolejno resztę osób.
-Cześć- przywitałem się grzecznie, na co odpowiedzieli mi razem niezrozumiałym bełkotem. Tak to jest, jak każdy chce mówić jednocześnie.
-Poradzicie sobie beze mnie?- spytał Gerard.
-Jasne- odpowiedziała mu niższa, pulchna kobieta, zapewne Jennifer.
-Ok, to ja lecę. Do zobaczenia- rzucił, wziął kurtkę i wyszliśmy z biura. Zróżnicowanie temperatur dało się nam we znaki. Szybko wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do domu.
-Twoi znajomi?- spytałem w drodze.
-Hm, można tak powiedzieć.
-Czyli?
-Lyn to moja przyjaciółka, a reszta to jej kumple z zespołu.
-O! Mają zespół?
-Tak. James na wokalu, Steve gitara, Jennifer perkusja, a Lyn gra na basie.
-Super!
-Takie garażowe granie, na razie- uśmiechnął się i oparł głowę o siedzenie. Był zmęczony. Nic już nie mówił.




                                              ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ 


    Ostatnio rzadko bywał w domu. Częściej wychodził, późno wracał. Nie mieliśmy tak dużo czasu dla siebie jak kiedyś. Po powrocie wydawał się być jakiś taki nieobecny, nie chciał ze mną rozmawiać. Drażniła go nawet moja bliskość, niewinny pocałunek. Częściej „bolała go głowa” lub „był zmęczony”. Kiedyś przez przypadek wziąłem jego telefon i chciałem zadzwonić do pracy. Pomyliłem się, bo mamy ten sam model. Na wstępie zobaczyłem szokującą ilość wiadomości wysłanych do Lindsey i dwa nieodebrane połączenia od niej. Było to dość dziwne i podejrzane, ale ufałem swojemu chłopakowi. No ale ten oczywiście musiał zobaczyć, że mam w ręce jego telefon i od razu na mnie nawrzeszczał, że niby ja przeglądam jego wiadomości i w ogóle, a ja przecież nic nie zrobiłem, nawet nie przeczytałem tych sms’ ów! Oddalaliśmy się od siebie stopniowo. Powodem była najprawdopodobniej owa basistka, ale ja chciałem wszystko naprawić, spędzać więcej czasu z ukochanym. Nie wiedziałem tylko     w jaki sposób mam zacząć…





                                               ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦


 
   Nie wytrzymałem. Chwyciłem jego telefon i przeczytałem pierwszą z brzegu wiadomość wysłaną do czarnowłosej.


„Nie mogę się już doczekać naszego następnego spotkania, Misiu ♥ ” 


Następna:

„Gerard: Nie mogę, jadę z Frankiem na zakupy.
Lindsey: Olej tego karła i chodź się zabawić.
Gerard: Dobra, wymyślę coś.
Lindsey: Wiedziałam, że Cię przekonam. No to w takim razie czekam, kochany ♥
Gerard: Pa, ślicznotko ♥ „

  Aż mi się chciało rzygać tym wszystkim. Zrobiło mi się słabo, usiadłem na krześle i szybko odłożyłem komórkę Way’ a na stół. Zakryłem twarz dłońmi         i zacisnąłem mocno powieki, aby nie wydobył się z nich potok łez. „To jeszcze nic nie znaczy. Może to jakieś ich przekomarzania?”- pocieszałem się                  w myślach.
Nagle usłyszałem dźwięk przekręcanego klucza i trzask drzwi. No tak, dorobił sobie klucz do mojego domu. Gerard wszedł do salonu i zobaczył mnie zdołowanego.
-Frank, co się stało?- to nie był już ten sam opiekuńczy ton. Ten wyrażał raczej trwogę i obawę, że coś mogę wiedzieć.
-Nic- przetarłem oczy.
-No przecież widzę, że coś jest nie tak.
-Chcesz wiedzieć, tak?- wstałem, wziąłem jego telefon i otworzyłem na wiadomościach od Lyn.
-Pewnie, że chcę.
- No to co to, kurwa, ma znaczyć?!- pokazałem mu treść sms’ a.
-Frank… Ja…- jąkał się- Zaraz. Czy ty czytałeś moje wiadomości? Może w szafach też mi grzebałeś, co?!- tym razem zaczął groźniej.
-Nie odbiegaj od tematu, Gerard!- zmrużyłem gniewnie oczy.
-Czy ty podejrzewasz mnie o zdradę?
-Mam co do tego pewne powody.
-Nie bądź śmieszny, Frank! Nie mógłbym przecież…
-No to co znaczą te wiadomości, co?- nie odpowiedział- Wiedziałem. Wiesz co? Miałbyś chociaż odwagę mi o tym powiedzieć, jak mężczyzna…
-Jesteś chory! Nie mam żadnego romansu i tak w ogóle, to wychodzę!- trzasnął drzwiami.
-Super! Idź sobie do tej twojej lafiryndy! Wychodzenie z domu i zostawianie mnie samego to genialny sposób na rozwiązanie problemów!- krzyknąłem za nim.













                                              ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦


   15 listopada 2004 rok. Najgorszy dzień w moim nędznym życiu.

    Postanowiłem ratować swój związek z Gerardem. Zwolniłem się wcześniej     z pracy i pojechałem po niego. Po drodze kupiłem czekoladki i bukiet różyczek na przeprosiny. Zaparkowałem z tyłu biura podróży i wyszedłem z samochodu. Jeszcze raz powtórzyłem sobie w myśli formułkę, którą układałem całe popołudnie. Wszedłem do środka i spytałem w recepcji:
-Przepraszam, gdzie mogę znaleźć pana Gerarda Way’ a?
-Hm… Tym korytarzem i pierwsze drzwi na prawo- uśmiechnęła się starsza pracownica.
-Dziękuję pani bardzo.
-Ależ proszę- zachichotała, gdy zobaczyła w moich roztrzęsionych rękach czekoladki i bukiet kwiatów. Nie zważałem na to tylko ruszyłem ciężkim krokiem w kierunku wskazanym mi  przez recepcjonistkę. Stanąłem cały zdenerwowany przy drzwiach i już miałem pukać, kiedy usłyszałem przyciszoną rozmowę pomiędzy Gerardem i jakąś kobietą:
-Cholera! On myśli, że ja mam z tobą romans!- krzyknął pierwszy.
-Kto?
-No Frank!
-No i co z tego?
-Jak to co? Lindsey, nasz związek wisi na włosku.
-Nie martw się. Nie on pierwszy i nie ostatni. Poza tym… Dziewczęta są o wiele lepsze…
-Lyn? Co ty robisz?
-Nie widać? Mmmm….
-Lyn, ja… Ja nie mogę- stęknął.
-Cii… Możesz możesz, a w dodatku chcesz…
-Nie mogę, proszę…
-Gee!
-Słucham?
-Chcesz tego, nie ukrywaj- usłyszałem szyderczy chichot- Chcesz?
-Ja…- westchnął- Chcę…- kolejny chichot, tym razem osoby, która właśnie osiągnęła swój niecny cel. Nie wytrzymałem i wszedłem do gabinetu. Z pogardą spojrzałem na całujących się Gerarda i Lindsey. Kobieta patrzyła mi prosto         w oczy i śmiała się szyderczo, a chłopak z przestraszoną miną odepchnął od siebie brunetkę.
-Frankie, to nie tak jak myślisz…- zaczął.
-Nic nie mów. Słyszałem wszystko- wrzuciłem czekoladki oraz kwiaty do kosza usytuowanego obok mnie i wyszedłem z pomieszczenia, uprzednio zamykając    z impetem drzwi. Recepcjonistka spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a ja rzuciłem jej tylko krótkie: „dowiedzenia”.  Postanowiłem jeszcze nie wsiadać do samochodu, tylko przejść przez pasy i usiąść spokojnie na ławce obok fontanny. Gdy byłem już na drugiej stronie ulicy, chłopak wybiegł z biura i ruszył w moim kierunku.
-Frank!- krzyknął najgłośniej jak tylko mógł. Stanąłem i odwróciłem się twarzą do niego. Jedyne co zdążyłem zobaczyć, to przepraszający wzrok chłopaka wbiegającego wprost po koło rozpędzonej ciężarówki.
-Gerard!- stłumiony krzyk i ciemność…




                                               ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦


 
   Ciągle obwiniam się za jego śmierć. Gdyby nie nasze spotkanie, to zapewne jeszcze by żył. Przecież to ja posądzałem go o zdradę, to ja wybiegłem z biura podróży jak opętany, a on chciał tylko porozmawiać, wyjaśnić. Gdybym się chociaż zatrzymał przed tymi cholernymi pasami, może nie doszłoby do tego. To wszystko moja wina! Czasami zastanawiam się co by było, gdybyśmy się      w ogóle nie poznali. Czy byłbym tym samym człowiekiem? Tak bardzo pragnę cofnąć czas. Wszystko bym wtedy naprawił. Nie dopuściłbym do tego… Jego przepraszające spojrzenie śni mi się po nocach, a ja patrzę na tą samą sytuację cały czas i nic nie mogę zrobić.

Tak bardzo pragnę cofnąć czas…


                                            ♦ ♦ ♦ ♦ ♦ ♦


   Obudziłem się z krzykiem, cały mokry od potu. Za oknem było jeszcze ciemno. Spojrzałem na zegarek – 2:00. Bardzo wcześnie, albo jak w przypadku innych – późno. Choć nie miałem pojęcia, co wyprowadziło mnie z błogiego stanu snu, to wiedziałem, że było to coś potwornego. Przekręciłem się na drugi bok                  i z powrotem pogrążyłem się w sennej, mrocznej otchłani.

    Znowu pobudka. Tym razem godzina 8:00. Już lepiej. Ubrałem się powoli, umyłem i zszedłem do kuchni zrobić sobie śniadanie. Zaparzyłem sobie kawę     i wyszedłem na dwór po gazetę, którą codzienne podrzuca nam osiedlowy goniec. Usiadłem na kanapie, popijając gorący płyn. Spojrzałem na pierwszą stronę gazety i mnie zamurowało. W obawie, że moje ręce nie utrzymają dalej kubka, odłożyłem naczynie na ławę i spojrzałem jeszcze raz. To przechodziło ludzkie pojęcie. To była świeża, dzisiejsza gazeta, a na stronie tytułowej widniała data: 30 wrzesień 2008 rok. Przetarłem ze zdumienia oczy. „To niemożliwe!”- myślałem. Szybko sięgnąłem telefon i sprawdziłem dzisiejszą datę: 30 wrzesień 2008 rok! W kalendarzu to samo. Wybiegłem na ulicę              i zaczepiłem przypadkowego przechodnia:
-Przepraszam pana, który dziś dzień mamy?
-Dzisiaj? Wtorek, 30 września 2008 rok, proszę pana.
-Ach tak, dziękuję panu bardzo- wróciłem do domu zszokowany. Czyżby czas się cofnął? Nie, to niemożliwe! A cała ta sytuacja z Gerardem? Była prawdziwa czy to był tylko zły sen, koszmar? Zerknąłem za kuchenny zegar naścienny – godzina 9:00.
„O tej godzinie wyszedłem na spacer po parku”- starałem się przypomnieć sobie zdarzenia z tego dnia. Wybiegłem z domu do parku, szukając pałacyku.    W końcu dotarłem do miejsca naszego spotkania cały zdyszany. Błądziłem wzrokiem po turystach zwiedzających zamek. Doszukałem się otyłego pana w czerwonej koszulce i śmiesznym kapeluszu, na temat którego wtedy tak zawzięcie rozmyślałem. W końcu znalazłem Gerarda robiącego zdjęcie Lindsey, cofał się w moim kierunku. Przez moją głowę przelatywały tysiące różnych myśli, ale nie miałem czasu na poukładanie ich w tym momencie.
„Dobra, Frank. Chcesz, aby był szczęśliwy? To nie spieprz tego!”- dodałem sobie w duchu odwagi i odsunąłem się od bruneta na bezpieczną odległość tak, aby mnie w ogóle nie zauważył. Zrobił zdjęcie i pokazał brunetce, która coś do niego powiedziała uradowana. Potem złapali się za ręce i ruszyli w głąb parku. Odprowadziłem ich wzrokiem. To bolało. Cholernie bolało. Patrzenie na ukochaną osobę, o której wiesz już wszystko, a która teoretycznie cię nie zna. Lepiej dla nas obydwóch, jeżeli do tego spotkania w ogóle nie doszło.
„Dobra robota, Frank!” - pocieszyłem się i odwróciłem z zamiarem odejścia do domu, lecz przeszkodził mi w tym jeden mały incydent. Nie zauważyłem drobnej, czarnowłosej kobiety stojącej za mną i zderzyliśmy się.
-O Boże!- najmocniej panią przepraszam- pomogłem jej wstać- Nic się pani nie stało?
-Nie, dziękuję za pomoc.
-Ale na pewno?- spytałem z troską- A tak w ogóle, to Frank jestem.
-Na pewno, wszystko jest w porządku. Nazywam się Jamia, miło poznać… 


----------------------------------------------------------------------------
Na razie robię sobie krótką przerwę na pozbieranie myśli. Dużo się ostatnio dzieje w moim życiu i muszę to sobie trochę ogarnąć. Ale nie zawieszam bloga ani nic, nie lubię tego określenia: "zawieszam". To tylko taka mała przerwa. Poza tym, mam już pewien pomysł na nowe opowiadanie, ale potrzebuję czasu. Także do zobaczenia niedługo <3

PS "Czas - bez­li­tos­na pot­worność. Lecą godzi­ny, dni, ty­god­nie, bez znacze­nia i wa­gi, aż rap­tem se­kun­da i oka­zuje się, że nie sposób jej cofnąć, nie sposób wymazać" ~ Aleksander Minkowski