wtorek, 3 grudnia 2013

"All these Voices in my head..." Part III


III

Wszechobecna cisza była niemalże nie do zniesienia. Raz po raz krople deszczu opadały wolno na samochodowe szyby, a ich głuche odbicia zapadały w niepamięć. Żadna melodia nie równa się z dźwiękiem takiej ciszy, Ciszy krępującej, niepewnej, niepokojącej.
W milczeniu przemierzaliśmy gasnące ulice Newark. Było już późno, miasteczko powoli pogrążało się we śnie. Słońce dawno zaszło za horyzont, ustępując miejsce na sklepieniu niebieskim migoczącym gwiazdom oraz księżycowi. Podziwiałem to naturalne zjawisko, a dzięki temu mogłem się trochę odprężyć. Spojrzałem za siebie. Na siedzeniu pasażerskim leżał ów pasażer. Skulony był w pozycji embrionalnej, spał. Na samym początku chciałem obudzić nieznajomego w celu dowiedzenia się od niego paru kluczowych informacji. Przede wszystkim potrzebne mi było jego imię i nazwisko, adres, pod który powinienem jechać. Nie będziemy przecież krążyć w kółko w nieskończoność! Mimo iż byłem przekonany o słuszności moich zamiarów, zaniechałem ich. Brunet miał w sobie taki spokój i niewinność, że szkoda mi go było wyrywać z krainy snów. Musiałem się mu jakoś zrekompensować po tym niefortunnym wypadku, więc podarowałem już koszt przewozu i zmęczony udałem się do swojego domu.
Zostawiłem pasażera w taksówce i poszedłem przygotować dla niego łóżko. Z racji, że jestem perfekcjonistą, zadbałem o każdy szczegół, żeby tylko mój gość wyspał się wygodnie. Szybko wróciłem do auta i wyjąłem chłopaka z tylnego siedzenia. Był leciutki i drobniutki, a ponadto musiałem zachować jeszcze większą ostrożność, by go przypadkiem nie zbudzić. Machinalnie objął mnie ramieniem wokół szyi, mamrocząc coś bez ładu i składu. Wniosłem go na piętro do sypialni, zdjąłem buty i kurtkę, położyłem delikatnie w łóżku i przykryłem ciepłą kołdrą. Jego ubrania odłożyłem na krzesło obok. Wykorzystałem moment, gdy tajemniczy nieznajomy spał, aby mu się dokładniej przyjrzeć.
Długie, kruczoczarne włosy opadały kaskadami na jego porcelanową twarz, zakrywając delikatne, niemalże dziewczęce rysy twarzy. Niekontrolowanym ruchem odgarnąłem zabłąkane kosmyki za ucho chłopca. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała miarowo, a lekko spierzchnięte usta zwęziły w malinowy pasek. Często marszczył nos i ściągał brwi. Pewnie coś mu się śniło. Raz po raz coś pomruczał, pookręcał się na boki. Wyglądał przy tym tak uroczo.
Ziewnąłem i zgasiłem światło w sypialni. Byłem strasznie zmęczony dzisiejszym dziwacznym dniem. Nie mam pojęcia, skąd ten zbieg okoliczności, że kolejny raz na siebie wpadamy.
-Ach! Kim ty jesteś, tajemniczy nieznajomy?- rzuciłem w momencie zamykania drzwi.
Poszedłem do salonu, by rozłożyć sobie kanapę do spania. Przecież brunet był moim gościem, należało mu się wygodne łóżko.


† † † † † †



Ciemność. Chłodne powietrze owiewało moją twarz, sprawiając, że łzy zaczynały krzepnąć. Co chwila mogłem usłyszeć przeraźliwe jęki dochodzące zza mnie. Biegłem co sił w nogach poprzez wielkie, niezbadane otchłanie. Im głębiej się w nie zapuszczałem, tym bardziej przeistaczały się one w bór. Zahaczałem rękoma o gałęzie, a nogami o kamienie i konary. Iglaste drzewa przypominały potwory, które na każdym moim kroku próbowały mnie złapać lub zrobić krzywdę. Nagle, las się skończył, a moim oczom ukazała się tajemnicza polana spowita blaskiem księżyca. Powoli, ostrożnie wtargnąłem na nieznany mi teren. Przeraźliwe jęki ucichły, słyszałem tylko przyspieszone bicie mojego serca i nierównomierny oddech. Obejrzałem się wokoło, ale niczego nie dostrzegłem. Ciszę przeszyło głośne wycie. Spostrzegłem parę lazurowych niczym laguna oczu, wlepiających swój wzrok wprost we mnie. Po chwili z cienia wynurzył się biały jak śnieg wilk. Stanął w pełnej okazałości przede mną, a jego futro mieniło się w blasku księżyca. Wyglądał dumnie i szlachetnie, budził jednak postrach. Ogarnął mnie paraliż, kiedy zwierzę powolnym krokiem ruszyło w moją stronę. Szło prosto na mnie i już myślałem, że gotowe skoczyć i rozszarpać gardło. Nie stało się tak, gdyż wilk niespodziewanie skręcił w prawo i obrócił łeb w moją stronę. Coś mi podpowiadało, że mam za nim iść. Wilk ruszył w głąb lasu, a ja za nim. Czułem, że to nie skończy się dobrze.
Trafiłem na kolejną tajemniczą polanę z mnóstwem błękitnych kwiatów. Wilk położył się na jej środku. Podszedłem bliżej. Okazało się, że to wilczyca. Pełna powabu i wdzięku wilczyca. Usiadłem tuż obok niej i popatrzyłem w jej cudowne oczy – zobaczyłem w nich smutek i zmęczenie. Poczułem, że jej spojrzenie przeszywa mą duszę na wskroś. Wyciągnąłem ręce i począłem głaskać zwierzę po głowie, ku aprobacie. Potem zszedłem na brzuch, a moje ciało rozluźniło się. Nagle zaprzestałem czynności. Spojrzałem na moje dłonie i wystraszyłem się. Splamione były krwią. Skupiłem wzrok ponownie na wilczycy. Leżała nieruchomo w wielkiej kałuży karminowej posoki. Mógłbym przysiąc, że jej tam wcześniej nie było. Cały byłem nią umazany. Wraz z tym przerażającym odkryciem wróciły wszystkie straszne odgłosy dochodzące z lasu.
-Co zrobiłeś?- odezwał się ktoś- Widzisz?!
-Spójrz, co uczyniłeś! Nie wstyd ci?!- kolejny głos.
-T… To nie ja…- załkałem.
-Nie kłam! Jak nie ty, to kto?
-Nie wiem, naprawdę nie wiem. Dajcie mi spokój!- zatkałem uszy rękoma
-Na twoich rękach widnieje jej krew, świadectwo zbrodni.
-Zabiłeś ją, Frank… Zabiłeś!- krzyknęli chórem.


† † † † † †


Obudziłem się mokry i przestraszony, a w dodatku nie w swoim łóżku. Rozejrzałem się wokoło. Leżałem w bardzo stylowo urządzonej sypialni, najprawdopodobniej na poddaszu o czym świadczył spadzisty sufit i trzy okna za łóżkiem. Kremowe ściany idealnie kontrastowały z drewnianą, czekoladową podłogą. W centrum pokoju znajdowało się duże, drewniane łoże z waniliową pościelą oraz poduszkami. Elementami awangardowymi, dodającymi pomieszczeniu oryginalnego stylu były dwie czerwone etażerki po obydwóch stronach jakże wygodnego mebla. Na każdej z nich stała lampka z czarnym abażurem oraz elementy życia codziennego, na przykład budzik. Naprzeciwko łóżka stał drewniany stoliczek, a przy równoległej ścianie- duża ciemnobrązowa szafa i fotelik. Końcowy wygląd zwieńczały klasyczne obrazy na ścianach, rośliny, śmietankowy, puchaty dywan oraz czarny żyrandol. Muszę przyznać, że nieźle mi się trafiło. Ciekawe jak wygląda reszta domu.
Podziwiając urok sypialni, zupełnie zapomniałem, że nie mam pojęcia do kogo należy. Wstałem z łóżka i zobaczyłem swoje ubrania na krześle. Założyłem je szybko i wyszedłem z ciepłego pomieszczenia. Trafiłem na równie stylowy korytarz, zszedłem po schodach. Z każdym stopniem wyobrażałem sobie straszne rzeczy.
„W filmach o psychopatach najczęściej mieszkają oni w idealnych domach, niemalże pedantyczni. Stwarzają pozory życzliwego sąsiada. Nikt tak naprawdę nie wie, jakie mroczne tajemnice skrywają te mury…”- pomyślałem.
Kiedy zszedłem na dół w nozdrza uderzył mnie zapach świeżo zaparzonej kawy. Można było również usłyszeć odgłosy krzątania się po kuchni. Wszedłem nieśmiało i oparłem się o framugę drzwi. Moim oczom ukazała się sylwetka dość wysokiego mężczyzny o czarnych włosach. Stał odwrócony do mnie tyłem i chyba coś przygotowywał. Przypatrywałem się zwinnym ruchom mężczyzny przez dłuższy czas. Nagle, brunet odwrócił się z tacką na rękach i lekko drgnął na mój widok.
-O! Już wstałeś?- spytał retorycznie, na co pokiwałem głową. Poczułem się wielce speszony, bo okazało się, że przebywam w domu u Gerarda- taksówkarza, który potrącił mnie parę dni temu.
-Em… Zrobiłem śniadanie- wyjąkał i położył tackę na stole- Usiądź, śmiało!- zachęcił. Niepewnie podszedłem do stołu i usiadłem, Gerard poszedł jeszcze po kawę, lecz zaraz wrócił, by usiąść koło mnie.
-Pewnie zastanawiasz się, skąd się tutaj wziąłeś- zaczął- Otóż wsiadłeś do mojej taksówki i kazałeś jechać. Nie powiedziałeś gdzie dokładnie mam cię zawieść, po czym zasnąłeś, więc uznałem, że odwiozę cię do mojego domu. Bez obaw, nie jestem żadnym zboczeńcem- uśmiechnął się- A! I nie musisz płacić za wczorajszy kurs. Przepraszam za tą sytuację. Nie obrażę się, gdy teraz na mnie nakrzyczysz i wyjdziesz z mego domu…- przerwał- Tak w ogóle, to Gerard jestem. Gerard Way. A ty?
-F… Frank- odpowiedziałem nieśmiało- Przepraszam za zwłokę, nie musiałeś…
-Nic się przecież nie stało. Uznaj to za rekompensatę tamtego niefortunnego wypadku. Przepraszam, że tak pytam, ale… Co robiłeś wczoraj? Ktoś cię gonił czy jak?
-Nie wiem- odpowiedziałem głupio.
-A wtedy w lesie? Co taki młody chłopak robił sam w lesie o tej porze? Ile ty masz w ogóle lat?
-Nie wiem… Koło 18…
-Słucham? Jak to? Nie wiesz kiedy masz urodziny?- zdziwił się. Już nic nie powiedziałem.
-Wiesz, że nie możesz tutaj zostać, Frank? Masz gdzie pójść?
-Yhym- pokręciłem głową- Zaraz pójdę, nie chcę robić kłopotu…
-Zostań jeszcze, jeśli chcesz- wstał, zabrał nasze talerze i włożył je do zmywarki. Odszedłem od stołu i usiadłem na miękkiej, ciemnej kanapie naprzeciwko dużego regału z książkami.
-Morderca- odezwał się ktoś nagle.
-Słucham? Mówiłeś coś do mnie, Gerardzie?
-Nie, zdawało ci się- odrzekł i wszedł do łazienki.
-Morderca- znów ten sam głos.
-Kto tu jest?- skuliłem się w kłębek- Zostaw mnie w spokoju!- ściszyłem głos.
-Zabiłeś ją, Frank. Jesteś niebezpieczny, nie możesz tu zostać.
-Nie zabiłem jej i nikogo nie planuję!
-Zabijesz go, zabijesz! Zamordujesz Gerarda z zimną krwią- szydercze prześmiewki.
-Skąd to wiesz?
-Zostań dłużej, a się przekonasz. Ha ha ha!- przeraźliwy śmiech. Zobaczyłem na swoich rękach czerwone plamy. Wstałem i szybkim krokiem udałem się w stronę drzwi, na marne próbując zetrzeć krew z dłoni. Gerard akurat wyszedł z łazienki i spytał ze zdziwioną miną:
-Coś się stało?
-Yyy… Nie, naprawdę, wszystko w porządku. Dziękuję za gościnę, ale muszę już iść…
-Już?
-Tak, naprawdę. Żegnaj!- wybiegłem z domu i o mały włos nie zabiłem się o własne nogi. Czułem na sobie zdziwione spojrzenia mijających mnie przechodniów.
Wbiegłem zmęczony do parku i usiadłem na pierwszej lepszej ławce. Wyciągnąłem ręce z kieszeni i dokładnie obejrzałem. Nie było na nich ani śladu czerwonej posoki.
-Co do…?- zamrugałem.
-Żarcik taki. Nieźle, co?- usłyszałem charakterystyczny dziewczęcy chichot.
-Nadzieja? To twoja sprawka?
-Nie do końca moja, ale musiałam cię jakoś stamtąd wywabić.
-Czemu?
-To nie było towarzystwo dla ciebie, Frank.
-A skąd…?
-Nie zadawaj głupich pytań!- zbulwersowała się.
-Okay, ale chciałbym wyjaśnić jeszcze jedną sprawę…
-Chodzi ci o ten sen?
-Skąd wiedziałaś?
-Wiem dużo rzeczy- zaśmiała się.
-A więc?
-Dowiesz się w swoim czasie, Frank…- znowu urwała, zwykła tak robić i pozostawiać mnie z masą niewyjaśnionych spraw. Zostałem sam wśród milczących drzew.
   *************************************************
      BARDZO, BAAARDZO WAS PRZEPRASZAM, KOCHANI! Miałam już napisany rozdział III, ale nieoczekiwanie komputer mi nawalił do tego stopnia, że musiałam go dać do naprawy. Teraz jest już dobrze, więc dodaję. Naprawdę, bardzo mi przykro. Mam jednak nadzieję, że się podobało. No i wiem, że tak na razie jest wszystko bez     ładu i składu, dziwnie i w sumie nie wiadomo o co dokładnie chodzi. Rozkręcę się, a wszystko zacznie się stopniowo wyjaśniać. 
      Niestety, grudzień mam cały zawalony, ale to cały :'( Szkoła, występy, próby, sprawdziany i moje własne obowiązki. Myślę, że nie będę w stanie niczego napisać    (a przynajmniej nie dodać na bloga) do końca roku. Także tego, życzę Wam 
      WESOŁYCH ŚWIĄT I SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!! ♥   

  
      

sobota, 26 października 2013

"All these Voices in my head..." Part II


                           II     



  
   To był spokojny wtorkowy wieczór. Właśnie – był. Jak zwykle we wtorki o tej godzinie, kończyłem właśnie nocną zmianę. Wracałem z ostatniego kursu i spojrzałem na specjalne urządzenie zainstalowane przy mojej desce rozdzielczej.
-Żadnych nowych wezwań- powiedziałem do siebie- Mogę jechać do domu- włożyłem do stacji płytę The Misfits i rozkoszowałem się mocnymi brzmieniami Heleny.
   Jechałem, nucąc pod nosem, zupełnie nieoświetloną, zalesioną drogą. Praca taksówkarza jest nawet okay – moje warunki. Już miałem skręcić, kiedy niespodziewanie na jezdnię wpadło coś rozpędzonego. Zahamowałem gwałtownie, co niewiele pomogło, gdyż i tak doszło do stłuczki. Wyszedłem – na szczęście, bez szwanku – z samochodu, by sprawdzić czy owe „coś” żyje. Wziąłem ze sobą latarkę i zacząłem świecić. W odległości kilku kroków od auta leżał…
-Człowiek- szepnąłem i zasłoniłem ręką usta.
Podszedłem bliżej, a moim oczom ukazał się mały, skulony w kłębek chłopak. Bałem się go ruszyć, aby nie zrobić mu krzywdy. Wyglądał na tak kruchego. Nagle, chłopak poruszył się i stęknął. Klęknąłem nad nim i delikatnie ująłem jego twarz w dłonie, po czym odwróciłem w moją stronę.
-Halo? Nic ci nie jest?- spytałem i klepnąłem go parę razy po policzkach. Chłopak jęknął, a jego powieki drgnęły- Hej, mały! Otwórz oczy. Słyszysz mnie? Nie zasypiaj- otworzył oczy i tępo patrzył na moją osobę.
-Co…- wybełkotał- Gdzie…
-Słyszysz mnie?- kiwnął głową- Spokojnie. Jesteśmy niemalże w lesie, doszło do wypadku. Pamiętasz coś?- kiwnął przecząco głową- Możesz wstać?
-Ała!- pisknął, kiedy próbowałem opleść rękoma jego talię.
-Zaczekaj chwilę, nie zasypiaj- pobiegłem do samochodu po komórkę- Nie ma zasięgu, cholera!- krzyknąłem.
Wróciłem do poszkodowanego i wziąłem go na ręce najdelikatniej jak tylko potrafiłem, mimo jego protestów.
-Zostaw, puść mnie!
-Zabiorę cię do szpitala- wsadziłem chłopaka na tylne siedzenie taksówki.
Dopiero w świetle lampki dostrzegłem, że z jego prawego boku sączy się krew. Wyjąłem ze schowka apteczkę i wykonałem prowizoryczny opatrunek uciskowy, który owinąłem wokół pasa rannego.
-Trzymaj tutaj mocno i nie puszczaj- poinstruowałem.
Zaraz potem siadłem za kierownicę i ruszyłem szybko w stronę miasta. Pomyślałem, że najlepiej w tym momencie jest mówić do rannego:
-Hej, mały! Trzymaj się, zaraz będziemy w szpitalu…
-Co? Nie! Tylko nie do szpitala!- krzyknął przerażony.
-Jesteś ofiarą wypadku, krwawisz, musi obejrzeć się lekarz. Boli cię coś jeszcze?
-Nie, naprawdę, wszystko dobrze…
-No nie wiem i tak jedziemy.
-Ale…
-Bez dyskusji!- powiedziałem twardo. Resztę podróży odbyliśmy w milczeniu.

   Dojechaliśmy do szpitala około godziny 23:00. Sprawnie przeniosłem bruneta z taksówki do budynku, gdyż był niewiarygodnie lekki.
-Dobry wieczór! Mamy tu rannego w wypadku samochodowym. Halo?! Pomocy!- krzyknąłem.
Stan chłopaka gwałtownie się pogorszył. Majaczył coś bez ładu i składu, niemal mdlał w moich ramionach. Po kilku minutach w hallu pojawił się lekarz i sztab pielęgniarek, którzy odpowiednio zajęli się chłopakiem.
-Przepraszam pana- usłyszałem kobiecy głos.
-Tak?
-Musi pan wypełnić ten formularz- ręczyła mi dwie kartki spięte ze sobą zszywaczem. Usiadłem w poczekalni z długopisem w ręce i zacząłem czytać.
-„IMIĘ”- przeczytałem- Rany boskie, przecież ja nie znam jego imienia. Nie wypełnię tego, przykro mi. Nie znam tego człowieka, po prostu wyskoczył mi znienacka na drogę- oddałem recepcjonistce arkusz w geście bezradności.
Zobaczyłem maszynę z kawą w rogu hallu i kupiłem tam jedną. Czekałem ze zniecierpliwieniem na jakiegoś doktora, który wyjdzie i poinformuje mnie o stanie chłopaka. Mijały kolejne minuty, które zdawały się być godzinami. W końcu, z sali wyszedł szerokiej postury lekarz i lekko zachrypniętym głosem powiedział:
-Wszystko jest w normie. Udało nam się zatamować krwotok i zaszyć ranę. Obyło się bez poważnych urazów narządów wewnętrznych.
-Och, jaka ulga- odetchnąłem- Czy ja mogę go odwiedzić?- spytałem niepewnie, chociaż nie powinienem był tego robić. Najważniejsze, że jego stan był dobry. Mogłem już jechać do domu. Jednak coś podpowiadało mi, abym tam wszedł.
-Jest jeszcze osłabiony, doznał poważnego wyziębienia. Może pan jednak go odwiedzić, ale nie za długo.
-Dziękuję, panie doktorze- odpowiedziałem i wszedłem do małej, białej sali.

   W łóżku leżał chłopak. Jego krucha, niska sylwetka i delikatne rysy twarzy dodawały mu młodzieńczego uroku. Jak na moje oko wyglądał na nie więcej niż 20 lat. Miał średniej długości, czarne włosy i miodowe oczy, które idealnie komponowały się z jego porcelanową cerą. Wyglądał na sympatycznego chłopca, tylko co też on robił sam na leśnej drodze?
   Usiadłem na krześle naprzeciw łóżka i zmierzyłem chłopaka badawczym spojrzeniem.
-Hej- w końcu się odważyłem- Pamiętasz mnie? Przywiozłem cię tutaj. Wypadek mieliśmy i tego… Dobrze się już czujesz?- nieznajomy tylko kiwnął głową- Mam na imię Gerard. Może to nie najlepsza chwila na nawiązywanie kontaktu…- urwałem- Chciałbym, abyś wiedział, że jestem gotów ponieść konsekwencje i zapłacić odszkodowanie, jeśli sobie tego życzysz. Powiesz coś?- patrzyłem na jego tęczówki błędnie wpatrujące się w białą niczym śnieg kołdrę- Powiesz chociaż jak masz na imię? Nie? Cóż… Trudno, nie będę cię już dłużej męczył- wstałem i wyciągnąłem z kieszeni drobną wizytówkę, po czym podałem ją chłopakowi- Jakby co, to śmiało dzwoń. Ustalimy wszystko. Jeszcze raz bardzo pana przepraszam i życzę szybkiego powrotu do zdrowia- wyszedłem z sali- Nawet mi nie odpowiedział! Może to szok? Doprawdy… Zaskakujący dziś dzień- powiedziałem do siebie cicho, wychodząc z budynku szpitalu z zamiarem szybkiego powrotu do swojego domu.


                       †  †  †  †


    Obudziłem się w jasnym pomieszczeniu. Moją uwagę przykuły duże okna, przez które można było podziwiać piękno krajobrazu. Chciałem wstać i podejść bliżej. Nagle, przeszył mnie ból w prawym boku, tuż pod żebrami. Postanowiłem nie ruszać się zbytnio. Byłem w szpitalu- rzecz pewna. Zostałem poszkodowany w wypadku i ktoś mnie tu przywiózł. Tylko kto? Karetka? Spojrzałem na skrawek papieru leżący na szafie koło mojego łóżka. Chwyciłem wizytówkę i przeczytałem:
                          
                        „Gerard Way – Taxi Driver
                          Postój: Mansion Street 18
                          Tel. Kom. 500 – 321 – 152”


-Taksówkarz?- zdziwiłem się- Hm… Na wszelki wypadek to zachowam…

   Minęły dwie niesamowicie nudne doby. Nadszedł dzień mojego wypisu ze szpitala. Cieszyłem, że nikt nie zadawał mi zbędnych pytań. Wziąłem tylko swoje rzeczy, znaczy się ubrania, które dostałem od miłego 18-stolatka, leżącego obok mnie. Nie miałem własnych, a że akurat pasowały – podziękowałem za szczodrość.

   W końcu wyszedłem ze szpitala. Było około godziny 19:00, a że jesień już powoli daje się we znaki – było ciemno i chłodno. Nie mając zielonego pojęcia, dokąd się udać, włóczyłem się po zupełnie nieznanym mi mieście. Ulice oświetlały małe lampki, wokół dużo ławek i drzew. Puste, ciche spokojne aleje parkowe. No, prawie puste…
-Witaj, Franku! A cóż cię tu sprowadza samego?- odezwał się ktoś.
-Kto tu jest?- wystraszyłem się.
-Zgubił się pewnie, ha ha ha!- przeraźliwy, szyderczy chichot o tonie kobiecym.
-Taki samotny, nie ma swojego miejsca, narażony na niebezpieczeństwo…- tym razem jeszcze inny, trzeci nieznany mi dotąd głos.
-Kim jesteście? Gdzie się ukrywacie? Czego ode mnie chcecie?!- panicznie rozglądałem się na boki, lecz spostrzegłem tylko strasznie wyglądające gałęzie drzew. Jakby szpony, zachłanne ręce, które pragną mnie złapać i udusić.
-Boi się, boi!- znów głośny chichot, reszta zawtórowała.
Nagle, zakręciło mi się w głowie. Zdawało się, że słyszę milion głosów naraz. Począłem uciekać co sił.
-Nie uciekaj! Dopiero przybyliśmy. Nie ładnie to tak, ignorować gości.
-Oj, nie ładnie!
  Skręciłem w lewo, a moim oczom ukazała się tabliczka oczom ukazała się tabliczka z napisem:

                                        
                         Mansion Street 18”


-I tak nie uciekniesz! Mimo iż będziesz się bardzo starał, nas nie oszukasz. Nie pozbędziesz się!
-I tak cię znajdziemy, więc po co tak gnasz? Franku, czemu nic nie mówisz?- nie słuchałem już dalej.
-Ucieka, patrzcie, ignoruje nas! Bezczelność! Pożałujesz tego! Jesteś żałosny, boisz się…- wsiadłem do pierwszej lepszej czarnej taksówki, zapiąłem pas i krzyknąłem do kierowcy:
-Ruszaj!
-Co do…?
-Gazu!- samochód ruszył z piskiem opon.
-Dokąd jedziemy?
Bez znaczenie, byleby do przodu!
-Słucham?- kierowca odwrócił się twarzą do mnie. Spostrzegłem wtedy, że to nikt inny jak facet, który mnie kilka dni temu potrącił, a potem przywiózł do szpitala. Gerard- Ty?- zdziwił się.
Spuściłem wzrok i się już nie odezwałem. Co chwila tylko odwracałem nerwowo głowę za siebie. W sumie, to nie mam pojęcia, dlaczego. Może chciałem zobaczyć, czy ktoś mnie goni? A może wręcz przeciwnie? Wcale tego nie chciałem. Bądź, co bądź, niczego nie dostrzegłem. Oparłem się łokciem o drzwi samochodu i podziwiałem mknące w zawrotnym tempie  ciemne, miastowe uliczki. Zaczął padać deszcz. Wsłuchiwałem się w równomierne stukanie kropel o szybę. Gerard od czasu do czasu spoglądał na mnie, ale mnie to nie obchodziło. Ma jechać przed siebie i koniec!

    Po kilku minutach spędzonych w ciszy, odetchnąłem normalnie i odprężyłem się. Nic mi już tutaj nie grozi.
-Taki samotny…- przemknęło mi przez głowę.

************************************************ 
Przepraszam za błędnie podaną datę, ale blogger mi szwankuje. -.- Ogarnęłam, że mogę zmieniać ustawienia tylko w weekendy! o.O Za wszelkie utrudnienia przepraszam :) Tak mi się wydaje, że rozdziału będą pojawiać się raczej w soboty lub ewentualnie w niedziele.Następny przewiduję na około sobotę za tydzień, ale... Nigdy nic nie wiadomo ;) Mam nadzieję, że rozdział II się Wam podobał <3
PS Mówiłam Wam już, że mam straszną pamięć? Serio. Także jakbyście mogli mi napisać w komentarzu - bo zapomniałam - kogo mam informować na maila o dodaniu nowych rozdziałów. 

niedziela, 13 października 2013

"All these Voices in my head..." Part I


                                 I



   Powoli zaczynałem wracać do siebie.  Zniknięcie ciemnych, wirujących wkoło plamek sprzed moich oczu pozwoliło mi zorientować się, w jakim pomieszczeniu aktualnie przebywam. Niestety, nie byłem w stanie rozpoznać tego miejsca. Dookoła półmrok, przestarzała biała tapeta, to znaczy- kiedyś była biała, gdyż teraz pożółkła w wielu miejscach i odchodziła od ściany. Przeszyła mnie fala zimna. Spojrzałem w dół- stałem boso na zniszczonych, lodowatych kafelkach. Skierowałem swój wzrok na jedyne, małe okno w tym nieznanym mi pomieszczeniu. Na złość, było usytuowane wysoko, a mój niski wzrost nie pozwolił mi na dosięgnięcie do niego. Jednak wywnioskowałem, że musi być koło południa, gdyż słońce mocno świeci. Nie pamiętam nic z wczorajszej nocy. Nie miałem pojęcia, gdzie i w jakim celu się tu znajduję. Podszedłem do drzwi, pociągnąłem za klamkę- zamknięte od zewnątrz. Żadnego sposobu na szybie wyjście. W środku było zimno, ciemno, ciasno, wilgotno i unosił się zapach jakiegoś środku dezynfekującego. Usiadłem zrezygnowany w kąciku i objąłem sine od chłodu stopy rękoma. Biały „uniform” był zbyt krótki i cienki, by dawać potrzebne uczucie ciepła.
-Co ja teraz zrobię?- histeryzowałem- Jak stąd wyjdę?!- niemal szlochałem.
-Nie płacz…- zachrypnięty szept.
-Kto to powiedział?- zerwałem się na równe nogi.
-Ja. Nie mazgaj się- odpowiedział ten sam głos.
-Gdzie jesteś?- zacząłem obracać się na wszystkie strony, lecz niczego nie dostrzegłem.
-W Twojej głowie, ale mogę też być tutaj…
-Tutaj, czyli gdzie?- spytałem zdziwiony.
-Za Tobą- odwróciłem się nerwowo i spostrzegłem parę dużych, złotych oczu. Zaraz potem zamazane rysy mrocznej postaci. Mrugnąłem – zniknął.
-Jak to?! Kim Ty jesteś?!- krzyknąłem ze strachu.
-Twoim koszmarem…
-Nie, to się nie dzieje naprawdę! Ty nie istniejesz, to tylko wytwór mojej chorej wyobraźni!
-Doprawdy, zadziwiająca teza. Powiedz mi- przerwał- Jesteś pewny, że nie istnieję?- usłyszałem słowa wyszeptane wprost do mojego ucha, jak gdyby stał tuż za mną. Poczułem coś przypominającego kształtem dłoń. Niewyobrażalnie zimną dłoń. Przejechała wzdłuż mojej szyi, a potem zeszła niżej, na plecy. Oblała mnie fala dreszczy, strachu. Sparaliżowany, nie mogąc się ruszyć, trząsłem się.
-Pprzestań…- wyjąkałem. O dziwo, posłuchał. Odczułem jego nieobecność i powróciłem do swojego kąciku. Oparłem się o ścianę i zsunąłem na dół. Skulony w kłębek, ze zszokowaną miną starałem się wytłumaczyć racjonalnie zjawisko sprzed kilku minut.
-Biedny… Zamknięty w ciemnym pomieszczeniu bez wyjścia. Sam na sam z myślami…
-Znowu Ty! Odejdź, zostaw mnie w spokoju!- krzyknąłem. Zamknąłem oczy, zakryłem uszy rękoma i począłem bujać się w przód i tył- Ciebie nie ma, nie istniejesz! To tylko moja wyobraźnia, nie istniejesz…- rozpłakałem się, ale nie przestałem mówić- CIEBIE NIE MA…
-Taki bezbronny, taki słaby…
-Nie słucham Cię! Nie istniejesz!- wybuchnąłem głośnym szlochem.
-Mazgaj!



                                

    Obudziłem się, leżąc skulony na chłodnej posadzce. Rozejrzałem się dokładnie wokół. Nadal to samo pomieszczenie. Nie wiem, ile czasu spałem, ale pewnie długo. Prze okno wpadał tylko blask księżyca. W ciągu tych wszystkich godzin nikt po mnie nie przyszedł. Trochę się zmartwiłem, bo zawsze jednak ktoś wpadał, chociażby z jedzeniem lub dawką leków. Dzisiaj nic. Dziwne…
-Jak się spało?- usłyszałem kokieteryjny, wysoki głos kobiecy.
-Kto tu jest?
-Dobrze? Nie było za zimno na podłodze?- zachichotała.
-Jest trochę zimno, ale nie narzekam- prychnąłem.
-Długo spałeś.
-Kim jesteś?- spróbowałem znowu.
-Nie poznajesz starej znajomej?- zdziwiła się- Zaraz. Możesz nie poznać, przecież tak rzadko Cię odwiedzałam…- zaśmiała się.
-Możliwe.
-Jestem Nadzieją.
-Gdzie jesteś?
-Wszędzie. Wtedy, kiedy jestem Ci potrzebna.
-A teraz? Jesteś potrzebna?
-Oczywiście.
-Nie widzę Cię…
-Nie ma takiej potrzeby, może kiedyś…
-Co? Nie rozumiem.
-Nie musisz. Jestem bliżej niż myślisz.
-Jestem nieźle popierdolony- mruknąłem do siebie, na co usłyszałem radosny śmiech, jakby dziecka- No i z czego się śmiejesz?
-Z Ciebie.
-Czemu?
-Ot tak, po prostu. Czy zawsze musi być jakiś szczególny powód do radości?
-Nie wiem. Mi, bynajmniej, wcale nie jest do śmiechu. Siedzę zamknięty w jakiejś klitce bez wyjścia, a na dodatek gadam z wyimaginowaną kobietą.
-Nie jestem kobietą, tylko Nadzieją!
-Obojętnie. Jestem po prostu jebnięty. Ciebie nie ma, tak jak nie było tamtego wcześniej!
-Kogo?- zmieniła ton- Był tu ktoś wcześniej?
-No właśnie nie, bo wy nie istniejecie, to wszystko wytwór mojej wybujałej wyobraźni.
-Kto?!- zamarłem.
-Nie wiem… Przedstawił się jako mój koszmar, czy jakoś tak, ale…
-Słuchaj, Frank!
-Skąd znasz moje imię?
-Nie czas na wyjaśnienia! Słuchaj: nadchodzi coś bardzo złego. Możesz wierzyć lub nie…- urwała- Pomogę Ci się stąd wydostać, ale musisz robić wszystko to, co każę.
-Co? Ha ha ha! Żartujesz sobie?! Niby w jaki sposób wyjdę? Zresztą, gadam sam do siebie.
-Jakiś Ty uparty!- burknęła- Sam zdecydujesz. Masz czas do północy, potem nie będzie szansy.
-Czekaj! Skąd będę wiedział, kiedy północ?
-I Czarne Ptaki wzbiją się w niebo, przynosząc wszystkim zgubę- wyśpiewała melodyjnie. Potem wszystko ucichło. Złapałem się za głowę, starając zrozumieć zaistniałą sytuację. O co chodziło? Nie miałem pojęcia. Byłem w kropce.


­                                       

    Czekałem niecierpliwie, aż ktoś łaskawie po mnie przyjdzie. To trwało stanowczo za długo.
-Czemu nikt, do cholery, nie przychodzi?!
-Nie przyjdą…- odezwał się ktoś.
-Przestań!- nagle usłyszałem przeraźliwy pisk ptaków i chaotyczny trzepot skrzydeł- Północ… Halo?! Nadziejo!- sam nie wiem, czemu krzyknąłem, przecież nie wierzyłem w jej istnienie- Co mam robić? Halo?! Jesteś? Proszę, pomóż mi!- zacząłem panikować.
Wtedy usłyszałem dźwięk przekręcanego klucza i drzwi się otworzyły. Wstałem, by zobaczyć kto przyszedł. Nikogo jednak nie zobaczyłem.
-Co, do…- nie dane mi było skończyć.
-Podążaj za krwią, Frank. Nie odwracaj się za siebie i nie rozmawiaj z nikim po drodze. A! I jeszcze jedno: pod żadnym pozorem nie patrz Im w oczy.
-Czekaj! Im, to znaczy komu?
-Biegnij, Frank! Pamiętaj!- głos ucichł, a ja w przypływie nagłej adrenaliny, ruszyłem pędem przed siebie.
   Wyszedłem z ciemnego pomieszczenia na trochę jaśniejszy korytarz. Nigdy wcześniej nie byłem w tej części budynku. Ściany bladoniebieskie pokryte były czerwonymi śladami dłoni i rozmazanymi napisami. Przeczytałem jeden z nich:
„Był tu. Przyjdzie po wszystkich!”
Następne:
„Pomocy!”
„Piękna jest tylko krew na białym tle”
„Złap mnie, jeśli potrafisz!”
„Jest blisko…”
-Co tu się stało?!- przeraziłem się.
Potem zacząłem szukać jakiegoś śladu. Korytarz oświetlała tylko jedna lampka, która huśtała się na prawo i lewo. Zrobiłem krok do przodu. Bosą stopą wdepnąłem w coś mokrego i lepkiego. Nie chciałem spojrzeć, gdyż domyślałem się, co to, ale to zrobiłem. Właśnie stałem w kałuży intensywnie czerwonej posoki- jeszcze świeżej. Nie miałem żadnych odruchów wymiotnych, ponieważ widok krwi nie był dla mnie niecodziennym zjawiskiem. Odszukałem szlak i bez zastanowienia ruszyłem biegiem za nim. Bez przerwy wydawało mi się, że ktoś za mną biegnie i miałem ogromną chęć obejrzenia się za siebie,
-Nie odwracaj się, Frank!- przestrzegła mnie Nadzieja.
   Mijałem drzwi i skręcałem w ciemne korytarze, zbiegałem ze schodów, nieomal zabijając się o własne nogi. Tak okropnie się bałem. Nagle usłyszałem czyjeś przeraźliwe krzyki. Drogę zagrodziła mi Siostra Marie. Stanąłem w bezruchu. Ręce miała całe we krwi, a centralnie pośrodku jej czoła widniała dziura. Wyciągnęła do mnie rękę i zaczęła coś bełkotać:
-Frank… Po… Ppomóż nam…
-Pomóż nam, Frank! Pomóż!- usłyszałem mnóstwo głosów jednocześnie. Krzyki przepełnione bólem i strachem.
-Nie słuchaj ich! Biegnij!- ponaglała Nadzieja. Nie patrząc kobiecie w oczy, minąłem ją i pobiegłem dalej.
Po drodze widziałem zmasakrowanych ludzi błagających mnie o pomoc. Nie mogłem nic zrobić. Moją uwagę najbardziej przykuło ciało małej dziewczynki zwisające bezwładnie na sznurze przewieszonym przez żyrandol. Nagle poruszyła się. Złapała się kurczowo zakrwawionymi rączkami pętli oplatającej jej szyję. Dusiła się, płakała, krzyczała, aby jej pomóc.
-Ona jeszcze żyje! Mogę jej pomóc!- krzyknąłem bezradnie.
-Nie możesz! Musisz biec dalej!
-Ale…
-Uciekaj!- zachowałem się jak skończony egoista, kiedy wybrałem ucieczkę od pomocy małemu, bezbronnemu dziecku. Znałem ją. Miała na imię Annie. Przywieźli ją zaledwie dwa miesiące temu. Rozmawiała tylko ze mną…
   Mijałem tak te biedne, udręczone dusze jeszcze przez kilka minut, aż dotarłem do upragnionych drzwi wyjściowych. W pośpiechu pociągnąłem za klamkę, ale drzwi ani drgnęły.
-Co jest?!- krzyknąłem zdenerwowany.
-Nie możesz stąd uciec! Twoim przeznaczeniem jest bycie tutaj, z nami, Frank- ktoś złapał mnie za nadgarstek.
-Aa!- pisknąłem z bólu. To Siostra Marie trzymała mnie kurczowo, nie dając szansy na jakikolwiek manewr. Nagle, zawias w drzwiach puścił i drzwi się otworzyły. Wyrwałem się i wybiegłem z budynku, a za mną drzwi na powrót się zatrzasnęły. Ruszyłem pędem przez zaniedbany ogród i znalazłem otwartą już bramę. Wybiegając, rozdarłem koszulę o wystający pręt. Płat białego materiału został tam.
-Dobrze, Frank. Teraz musisz już sobie radzić sam…- wyszeptała, jakby stała obok mnie. Już więcej jej nie usłyszałem…